!ZAWIERA SPOILERY.
Z okazji nadchodzącej Oscarowej Nocy recenzja jednego z kandydatów do złotego luda, „Spadkobierców” Alexandra Payne’a.
Moje pierwsze wrażenia: dawno tak nie wypoczęłam na filmie. „Niespieszny” to chyba najczęstsze słowo powtarzane w kontekście ‚Spadkobierców’. Te bajeczne krajobrazy Hawajów, ta rozkosznie beztroska muzyka plus wspomniany spokojny rytm filmu sprawiają, że widz czuje się jak na wakacjach. I co dziwne, ten stan oderwania dobrze współgra z dramatyczną historią, jaką Payne nam prezentuje. Nie ma tu ciężkości znanej z kina polskiego (np. Róża) – rozpacz i tragedia, które mogłyby się pojawić w podobnym kontekście u kogo innego, tu zastąpione są wiarą w człowieka, w to że mimo wszystko da sobie radę. Naiwne czy może potrzebne?
Kolejna myśl prześladująca zapewne każdego po zakończeniu projekcji to: no niezły, ale czy aż na Oskara? Też mnie to zastanowiło. To prawda, że dawno nie widziałam tak spokojnego filmu, niewymuszonego, bez spiny i wysiłku prezentującego po prostu historię jak to pewien facet musiał poradzić sobie z problemami. Tylko tyle czy aż tyle? Moim zdaniem AŻ TYLE.
-
Przed naszymi oczami toczy się zwykła historia zwykłego człowieka – ale nie taka, „która mogłaby się przytrafić każdemu ale jakoś tak się nie dzieje”, typu wpadnięcie naszego statku na górę lodową albo genialny brat-schizofrenik, który dostaje w spadku majątek. To naprawdę dzieje się codziennie i każdy z nas doświadcza takich sytuacji wiele razy w życiu.
-
Idąc dalej tym tropem: w Spadkobiercach nie ma cudów. W swej ‚prawdziwości’ film jest kompletnie niehollywoodzki . Podejrzewam, że wszyscy na widowni do samego końca liczą, że kobita się obudzi – przecież biedny Matt King wszystko tak pięknie ponaprawiał, nauczył się co jest w życiu ważne, rodzinę złożył do kupy, ziemię przodków obronił – więc teraz powinna go czekać zasłużona nagroda – a tu dupa. Nikt się nie budzi, nie ma happy endu. To znaczy jest, ale bardzo niehollywoodzki.
-
Ktoś mógłby spytać, co takiego jest w tej historii, że ktoś uznał że jest warta sfilmowania? Śledzimy kilkudniowe poczynania głównego bohatera, decyzje jakie podejmuje, obserwujemy jak cośtam się w nim zmienia, ale to takie wszystko zwyczajne. Po co robić film o czymś co wygląda jak zwyczajne życie? Pytamy sami siebie, nie rozumiejąc nawet, że właśnie w tym kryje się największy skarb tego filmu.
-
„Wewnętrzna przemiana bohatera” – tekst, który powoduje mdłości od czasów lekcji jęz. polskiego w „Spadkobiercach” nabiera nowej jakości. W ciągu paru dni świat Kinga się wali, on musi się kompletnie zmienić, jego córki przechodzą przyspieszone dojrzewanie, wszyscy, których znają lub napotykają, zrzucają maski – i to wszystko dzieje się po cichu, niepostrzeżenie, niespiesznie. Postawieni twarzą w twarz ze śmiercią już nie udajemy, bo nie ma czasu na udawanie, nie można już nic odłożyć na później, pozostaje tylko prawda. O zdradzie, o uczuciach, o tym co naprawdę boli i na czym komu tak naprawdę zależy. I paradoksalnie – dzięki śpiączce Elizabeth, wszyscy inni budzą się z życiowej śpiączki, w jakiej trwali.
-
Wydaje mi się, że w tym roku w cenie są klimaty nostalgiczne, rodzinne i odwrót od kapitalistycznych wartości, chciwości i cwaniakowatości (Brian Speer ). Tu też ludzie są odważni i bohaterscy –ale tylko tak, jak każdy z nas może być. Zazwyczaj obojętni i zamknięci w sobie, niezainteresowani sprawami rodziny i zafrapowani własnymi problemami, zostają postawieni pod ścianą. I dopiero tutaj uczą się nie uciekać od problemów, starają się z nimi mierzyć – bez magicznych sztuczek i efektów specjalnych – tak nieporadnie i po ludzku jak każdy z nas pewnie by robił, gdyby się postarał. Zaczęłam się zastanawiać ilu z nas tak naprawdę próbuje? Nie ucieka od tych uczuć, od przeżywania śmierci bliskich i pożegnania się z nimi, od trudnej bliskości z rodziną? Od decyzji czy wolimy opchnąć tę bajeczną dolinę czy może lepiej zostawić ją w dziewiczym stanie, tak jak chcieli przodkowie? Clooney trochę jakby pokazuje nam, jak można sobie w takich sytuacjach poradzić – powoli, krok po kroku. Z jednej strony taki dydaktyzm jest wkurzający – ale z drugiej strony – kto w naszych czasach jeszcze to robi, a zwłaszcza w mądry sposób? Być może my chcemy tych drogowskazów i potrzebujemy tych bohaterów codzienności – jak Brad Pitt w Moneyball, który wybiera romantyczne ideały zamiast intratnej posady w bogatym klubie 1-ligowym, tak samo Clooney nie podpisuje umowy na bilionową sprzedaż ziemi, bo woli zostawić ją w dziewiczym stanie.
Przeszkadza mi w tych filmach tylko jedna rzecz: czemu historie o tym, że są rzeczy ważniejsze niż kasa wykładają nam bogacze? Czy nie ma w tym pewnej bezczelności? Może mają dobre chęci, no i wiadomo że zwykli ludzie nie mają za co robić filmów, ale i tak dla moim zdaniem jest w tym dużo hipokryzji. Oh, kupiłem już wszystko, więc teraz mogę wam powiedzieć, że są rzeczy ważniejsze niż kasa. Więc wyluzujcie, nie ma o co się spinać. Super, dziękujemy za złote rady, palancie!
-
Ale to jedyny minus jaki dostrzegam i nie zmienia faktu, że moim zdaniem Clooney popełnił mistrzostwo świata jeśli chodzi o dynamiczną konstrukcję postaci. Coraz bardziej zadziwia mnie nienachalny, subtelny sposób, w jaki bohaterowie Spadkobierców zrzucają maski, dojrzewają i stają się bardziej ludzcy. Nie spodziewałam się, że Dżordż, ten cwaniaczek i lowelas z Ocean’s 11 i Ostrego Dyżuru tak świetnie zagra człowieka w chwilach bezsilnosci. Natomist Payne pokazał niezwykłą wrażliwość w wychwytywaniu kruchych ludzkich emocji i mądrość, by nie oceniać żadnej z postaci. Plus talent by pokazać to w sposób tak mistrzowski, że aż prawie niezauważalny. I być może w tym tkwi właśnie problem z odbiorem tego filmu. Jest tak prawdziwy, postaci tak przekonujące, a scenariusz tak realny, że wydają się czymś zwyczajnym. No może oprócz starszej córki, która jest trochę zbyt piękna, by była prawdziwa – Shailene Woodley – czekadałt. Czym tu się zachwycać, taki zwykły film… tylko że właśnie to jest film. A jest realny jak nie-film. Ja to kupuję.
Spadkobiercy
The Descendants, USA 2011
|
|||||||